piątek, 28 lutego 2014

Coś pysznego

Post miał być o czym innym, ale dzień miałam dzisiaj dosyć zapełniony to pierwsza rzecz, a druga... Udało mi się zrobić coś pysznego. Tak pysznego, że już myślę kiedy uda mi się zrobić to znowu. I znowu. I chcę się tym podzielić.
Zjadłam dwie duże porcje i nadal mi mało. Najchętniej zrobiłabym to już jutro.
Ale niestety, chwilkę muszę poczekać, bo brak mi najważniejszego składnika.
Jarmużu.
Jarmuż to coś, co poznałam dopiero w tym roku i już od pierwszego kęsa pokochałam. 
Nasza miłość na początku nie była łatwa, głównie z mojej przyczyny - nie wiedziałam, jak się z nim do końca obchodzić.
A należy obchodzić się delikatnie.
Sezon na jarmuż zaczyna się wraz z przymrozkami. Ponoć dopiero taki porządnie zmarznięty smakuje najlepiej.  Cieszyć się nim można aż do marca, niestety nie wszędzie jest łatwo dostępny; dlatego nasze schadzki są mocno nieregularne.
Oprócz cudownie zielonych, karbowanych listków potrzebne są też: makaron(u mnie razowy), pierś z kurczaka, jeśli ktoś lubi, można jednak pokusić się o opcję wegetariańską - będzie równie smaczna; dalej mała, czerwona, ostra papryczka, kilka ząbków czosnku, śmietana kremówka, trochę gęstej, kwaśnej śmietany. Lub jogurtu greckiego. Lub naturalnego. Jak lubicie.

Jarmuż myjemy, odcinany twarde części łodygi, rwiemy na mniejsze kawałki. Blanszujemy kilka minut, ciut dłużej niż szpinak. Odcedzamy. Nie warto gotować go za długo, bo może stracić na swojej charakterystycznej teksturze; za krótko jednak dla niektórych może być za twardy.
Pierś i papryczkę kroimy, ząbki czosnku przeciskamy przez praskę, wszystko podsmażamy na łyżce oliwy, najlepiej w głębokiej patelni. Doprawiamy solą i słodką, mieloną papryką.
Po kilku chwilach dodajemy jarmuż i dusimy minutkę, dwie, trzy. Nie trzeba długo, bo zaraz i tak będzie dusić się jeszcze - trzeba dodać kremówkę. I śmietanę. Albo jogurt.
Kremówka doda pikantnemu od papryczki daniu łagodności, jogurt grecki lub śmietana gęstej, kremowej konsystencji. Ilość wedle uznania - ja dodaję więcej, lubię ten śmietankowy sos.
Próbujemy całość. Jeśli czegoś brakuje - doprawiamy. Tu ważna jest prostota - sól, papryka, ewentualnie pieprz, jeśli jesteśmy fanami ostrzejszego jedzenia, jednak obecność papryczki chili w moim odczuciu wystarczy.
Do gotowego dania polecam dodać makaron i wymieszać - sos pysznie oblepi rurki, muszelki czy kokardki.
Zjadać ze smakiem. Kilka chwil i powstaje coś jednocześnie prostego i zachwycającego. Na pewno do tego wrócę.
Rzadko gotuję, bo rzadko mam ku temu czas i sposobność. Czasami jednak być może podzielę się tu ulubionymi przepisami, gdy uznam, że, tak jak ten, są tego warte :)

niedziela, 23 lutego 2014

Niedziela dla włosów - siemię lniane I: mielone

Niedziela dla włosów zdecydowanie sprzyja eksperymentom i próbowaniu nowości :) Po laminowaniu przyszedł czas na siemię lniane, z którym do tej pory styczności na włosach nie miałam, a które wśród włosomaniaczek jest bardzo popularne.
Wiem, że powinno używać się tego w ziarenkach, ale tak się złożyło, że nie mam(jeszcze) takiego, w mojej kuchni znalazło się tylko mielone. Cóż, spróbować nie zaszkodzi, prawda? No to spróbowałam.
Mielone siemię lniane na pewno jest ciut uboższe w wartościowe składniki, spotkałam się z opiniami, że "wietrzeje" z czasem no i przede wszystkim - jest bardziej kłopotliwe. W przypadku nasion wystarczy odcedzić ziarenka od gęstego żelu, tutaj zaś tak zrobić się nie da.
 Tak wygląda mielone siemię zalane gorącą wodą po odstaniu kilku minut - glutek, ale z drobinkami :) Pachnie charakterystycznie, ale niezbyt mocno, konsystencję ma gęstą, lepką, kisielowatą.

Co dokładnie zrobiłam? Na noc nałożyłam na włosy olej Amla Jasmine - mam, muszę zużyć, a w sumie dosyć fajnie nabłyszcza włosy chociaż zawiera parafinę. Spałam w naolejowanym warkoczu całą noc.
Rano wtarłam w skórę głowy olej z Banii Agafii, robiąc przy tym krótki masaż i gdy siemię przestygło, dodałam do niego trochę odżywki Gliss Kura i nałożyłam na włosy.
Tu siemię z odżywką. Papka wyszła jeszcze gęstsza, ale ciut bardziej kremowa, poza tym chciałam, żeby łatwiej się wypłukała - z oczywistych względów taką maseczkę nałożyłam przed, a nie po myciu; nie chciałam żadnych niespodzianek.
Trzymałam tę maź na włosach ponad godzinę pod czepkiem, po czym umyłam włosy szamponem nagietkowym z Green Pharmacy i nałożyłam na kilka chwil balsam na kwiatowym propolisie w celu ułatwienia rozczesywania.
Efekty?
Dziewczyny twierdzą, że po maseczce lub płukance z siemienia w ziarenkach włosy są często mięsiste i nawilżone. I o dziwo, mielona postać siemienia sprawdziła się wcale nieźle :) Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że działanie jest dobre - uzyskałam wygładzenie i ujarzmienie odstających włosków oraz wyczuwalne i widoczne nawilżenie.
Mycie i spłukiwanie trwały ciut dłużej niż zwykle, ale wszystko ładnie się wymyło, także poza kleistością samej maski wersja zmielona nie przysporzyła mi jakichś wielkich niedogodności. 

Tutaj zdjęcia moich włosów, które swoją droga zachowują się jak kameleon; w domu:
I na zewnątrz:
Prawda, że jest różnica w kolorze? ;)

Za tydzień planuję wypróbować siemię w postaci ziarenek, jako maskę lub płukankę po myciu, chcę sprawdzić bowiem czy i jaka będzie różnica. Zdecydowanie jednak po pierwsze włączę siemię lniane do mojej pielęgnacji, a po drugie, jeśli akurat nie macie pod ręką ziarenek, a posiadacie mieloną wersję także polecam spróbować :)

sobota, 22 lutego 2014

Rosyjski ananas

...który wcale nie jest ananasem, ani nie pochodzi z Rosji, przynajmniej ten konkretny - on pochodzi z Polski, chociaż tez nie tyle on sam, co kosmetyk na nim oparty... Ech, o kim mowa? O rokitniku :) I o Lekkim kremie rokitnikowym od Sylveco. Tytuł może być mylący, prawda?
Ale ciocia Wikipedia tak go nazywa i przyznam, że określenie mi się spodobało. 
Jest to kolejny produkt naszej polskiej firmy i kolejny, z którego jestem zadowolona. Przywędrował do mnie razem z resztą produktów Sylveco i używam go w dzień od około dwóch miesięcy, mniej więcej. Po tym czasie myślę więc, że zdołałam wyrobić sobie o nim opinię :)
Podobnie jak pozostałe kosmetyki Sylveco krem ma śliczny skład, całkowicie naturalny, nieszkodliwy - no i jest hipoalergiczny. Powinno ucieszyć to wszystkie posiadaczki cery problematycznej, ale i nie tylko. Ja takowej w tej chwili nie posiadam, jednak polubiłam się z nim i z jego działaniem, a moja cera nie marudzi i współpracuje :)

Skład:
Woda, Olej z pestek winogron, Olej sojowy, Sorbitan Stearate & Sucrose Cocoate, Olej rokitnikowy, Masło karite (Shea), Stearynian glicerolu, Olej arganowy, Olej jojoba, Kwas stearynowy, Alkohol cetylostearylowy, Alkohol benzylowy, Betulina, Witamina E, Ekstrakt z aloesu, Alantoina, Guma ksantanowa, Kwas dehydrooctowy, Ekstrakt z mydlnicy lekarskiej, Lupeol, Kwas oleanolowy, Kwas betulinowy
Opakowanie jest wygodne, proste ale estetyczne, wyposażone w wygodną i higieniczną pompkę typu airless, dzięki czemu wiemy, że nie przenosimy do kremu różnych brzydkich bakterii, które normalnie bytują na naszych łapkach. Szata graficzna nie jest przesadzona, a wyważona i spójna dla kosmetyków firmy. To jak i grafiki roślin "przewodnich" bardzo mi się podoba.
Konsystencja jest rzeczywiście lekka i przyjemna, a dzięki zawartości oleju z tytułowego rokitnika barwa jest żólta - nie ma się jednak co obawiać, krem w żaden sposób nie barwi skóry, za to bardzo szybko się wchłania.
Skłamałabym jednak, gdybym stwierdziła, że wchłania się całkowicie. Nie - zostawia na twarzy delikatną powłoczkę. Dla mnie jest to przyjemne uczucie nawilżonej twarzy, nic się nie lepi, ale być może ktoś uzna to za minus. Nadaje się mimo to pod makijaż.
A ogólne działanie?
Jak wspominałam, w tej chwili moja cera jest uspokojona, nie powiem więc jak wpływa na trądzik czy zapychanie. Wiem jednak, że porządnie nawilża(może na wielkie mrozy jest za lekki, ale przy takiej pogodzie jak za oknem spisuje się jak trzeba) i wyrównuje koloryt cery - u mnie we współpracy z rokitnikowym kremem z betuliną stosowanym na noc sprawdza się całkiem przyjemnie. Nie podrażnia, wręcz trochę łagodzi uczucie ściągnięcia np po umyciu twarzy, jest wydajny.
Nie zachwycił mnie tak jak jego bogatszy brat, ale jestem zdecydowanie zadowolona i mogę go polecić. Myślę, że teraz na wiosnę warto go wypróbować :)

niedziela, 16 lutego 2014

Niedziela dla włosów - moje pierwsze laminowanie

Laminowanie to coś, co próbowali prawie wszyscy - labo wszystkie. Włosomaniaczki rzecz jasna.
Ja do tej pory jakoś się nie skusiłam, miałam pewne obawy, co z tego może wyniknąć... Ale Niedziela dla włosów jest idealna właśnie do eksperymentowania i robienia dla kłaczków czegoś dobrego, ale i nowego.
Dlatego dzisiaj w końcu sięgnęłam po żelatynę zdecydowana sprawdzić,  co swego czasu było tyle hałasu ;)
W gorącej wodzie rozpuściłam trochę ponad łyżkę żelatyny i mieszałam dopóki się nie rozpuściła - swoją drogą, zawsze używając żelatyny mam z tym problem, ZAWSZE zostają jakieś grudki bądź też trochę glutka przyczepia się do łyżki.
Czekając aż miksturka trochę przestygnie umyłam głowę szamponem Natura Sibercia do włosów suchych.
Odsączyłam włosy z nadmiaru wody ręcznikiem, by były tylko wilgotne i do przestygniętego glutka dodałam niecałą łyżkę maski Ziaja Masło kakaowe i odrobinę odżywki Gliss Kura.
Tak prezentowała się cała mieszania:
Potem pozostało tylko nałożyć to na włosy, zawinąć w czepek i ręcznik i odsiedzieć swoje - około 45 minut.
O dziwno, problemu ze zmyciem gęstej i lepkiej mazi nie miałam, wypłukała się bardzo ładnie i szybko - podczas suszenia wyciągnęłam z włosów może ze dwie malutkie grudki zbitej żelatyny - ale to wszystko.
Miałam małe problemy z rozczesaniem włosów, ale jakoś dałam radę. Po wysuszeniu natomiast moje włosy prezentowały się tak:
Być może nie widać tego aż tka bardzo, z całą pewnością rezultaty jednak są - odstające włoski, moja zmora są bardziej ujarzmione, całość jest ładnie wygładzona.
Moja koleżanka mówiła kiedyś, że włosy po prostownicy są w dotyku milusie jak wstążeczki - i tutaj też pojawił się ten efekt.
Mimo wszystko niestety nie ma efektu wow na jaki po cichu miałam nadzieję. Kiedyś pewnie jeszcze podejdę do laminowania, ale nie jest to zabieg, który poprawia znacząco stan moich włosów.
Ciekawa jestem, ile efekt w ogóle będzie się trzymał, bo od tego też zależy, czy dalsze próby w ogóle są warte zachodu.

piątek, 14 lutego 2014

Magia wróżek

Lubicie zapachy? Piękne zapachy?
Myślę, że wiele osób bez namysłu odpowie, że tak. I ja do nich należę. Powiem więcej, ja przepadam za pięknymi, niepowtarzalnymi zapachami! Jeszcze bardziej uwielbiam, gdy dany zapach z czymś mi się kojarzy, przywołuje wspomnienia. 
Jest kilka takich nut, kilka takich kosmetyków, których aromaty potrafią mnie poruszyć. Jeśli o perfumy chodzi - wiele mi się podoba, są takie, które chodzą za mną od dawna - niektóre nabyłam, inne czekają na swoją kolej(Versense od Versace, Florabotanica Balenciagi), były też takie, które kupiłam, zuzyłam, ale nie zawróciły mi w głowie na tyle, by pragnąć ponownie umieścić je na swojej półce.
W końcu, tyle jest perfum, które czekają na powąchanie, przetestowanie, a i zużycie nawet 50 mililitrów pachnącego płynu, nie mówiąc o 100 potrafi skutecznie obudzić chęć zmian.
Dlatego też do niedawna nie było perfum, na które skusiłabym sie więcej niż raz.
No właśnie - do tej pory.

Rok temu w drogerii moją uwagę przykuł niebieski, uroczy flakonik. Stał sobie na uboczu, na końcu długiej ściany z perfumami różnych marek, ponieważ akurat marka zaczyna się na literkę V. Niemniej kiedy mój wzrok zaczepił się na buteleczce raz, tak nie mógł się od niej oderwać póki nie podeszłam i nie powąchałam.
Tak zapoznałam się z perfumami Feerie od Van Cleef & Arpels.

Już sam flakonik warty jest uwagi - kulisty, pokryty fasetkami niczym szlachetny kamień, w pięknym odcieniu niebieskiego ślicznie odbija światło i wygląda jak flakon drogocennego, magicznego płynu.
A na "korku" siedzi wróżka.

Całość nie pozwala przejść obok perfum obojętnie, a już ja z pewnością nie mogłam po prostu prześlizgnąć się po nich oczami - do spróbowania perfum często pierwszym czynnikiem zachęcającym jest dla mnie właśnie flakon; doceniam estetyczną, dopracowaną oprawę graficzną.

Najlepiej, gdy cieszące oko opakowanie kryje równie interesujące wnętrze.
Odbiór zapachów jest oczywiście rzeczą całkowicie subiektywną i nigdy nie kieruję się całkowicie czyimś zdaniem. Zwłaszcza, że na temat Feerie czytałam różne, skrajne opinie.

Dla mnie już przy pierwszym spotkaniu stało się jasne, że czegoś takiego jeszcze nie wąchałam.
Zapach jest w moim odczuciu absolutnie oryginalny i intrygujący. Nie potrafię określić go lepiej niż magiczny, poruszający.

Zapragnęłam wtedy go mieć i wpadł w moje rączki jako prezent bożonarodzeniowy. 
Od tego momentu towarzyszył mi właściwie cały rok - w międzyczasie zrobiłam skok w bok z zapachem Kenzo, ale był to przelotny, krótkotrwały romans - zużyłam nie całe pół opakowania, podczas gdy Feerie osiągnęło dno tuż przed tegorocznymi świętami. 
 
Był ze mną właściwie w każdej najważniejszej chwili tamtego roku i kojarzy się mi zarówno z najlepszymi jak i z tymi bardziej bolesnymi momentami. I w ten sposób nabrał jeszcze większej mocy, stał się jeszcze bardziej magicznym zapachem. Przypomina mi to wszystko, o czym chcę i powinnam pamiętać, do tego stopnia, że czasami zanurzając się w Feerie czuję ten charakterystyczny uścisk w gardle spowodowany napływem emocji.

Dlatego są to pierwsze perfumy, które zapragnęłam mieć znowu gdy już się skończą. I tak w tym roku moim bożonarodzeniowym prezentem znowu były właśnie one - śmiało mogę powiedzieć, że to mój ukochany zapach.


 Van Cleef & Arpels Feerie to bardzo nietradycyjny zapach dla kobiet, które nie boją się różnić od innych. Chcesz być dla swojego otoczenia tajemnicza i zmysłowa? Pragniesz podziwu i nie boisz się być w centrum uwagi? Więc mamy tu dla Ciebie prawdziwą ikonę pomiędzy kobiecymi zapachami. Słodkie połączenie kwiatów fiołka, pomarańczowego kwiatu i jaśminu doda każdej właścicielce potrzebną dawkę świeżej kobiecości. Tajemnicze tony irysa i czarnej porzeczki opatulą Twoje ciało w aurę tajemniczości. Pozwól sobie na uczucie wyjątkowości z ciemno niebieskim klejnotem Feerie.

Tak opisują go w internecie. Niestety, nie znam się za dobrze na nutach perfum, niemniej jednak od strony zapachowej Feerie są słodkie, ale nie mdlące. Słodycz przełamana jest bardziej szlachetną, nieco surowa, ale subtelną nutą. Czuć fiołek, pozostałe nuty przyjemnie mieszają się tworząc coś nieodgadnionego, naprawdę intrygującego. Jest to też pierwszy zapach, który tak dobrze dopasowuje się do mnie, pozostając na skórze naprawdę długo i otaczając mnie chmurą zapachu - te perfumy naprawdę czuć, bo nienachalnie ale stanowczo unoszą się dookoła. 

Głowa
fiołek, mandarynka, porzeczki
Serce
jaśmin, róża
Podstawa
irys, wetiweria

 

niedziela, 9 lutego 2014

Co łoś ma wspólnego z młodością?

Ciężki tydzień, pełen zgryzot i egzaminów. Jutro i pojutrze kolejne, więc dzisiaj tylko na chwilkę, tylko na momencik siadam do bloga, z herbatą, aby oderwać myśli od nauki.

A odpowiadając na pytanie w tytule... Łosie mleko może być składnikiem na przykład maseczki odmładzającej. O tej maseczce pisała już niecierpek. Ja też dorzucę swoje trzy grosze, bo zdążyłam się z nią polubić.


Maska do twarzy odmładzająca pochodzi z nowej linii kosmetyków Bania Agafii. Wspominałam już, że bardzo mnie zaciekawiły? w tej chwili mam ochotę na kolejne specyfiki, a to właśnie za sprawą tej maski.
W internetach czytamy:

Delikatna maska do twarzy na odżywczym mleku łosia w połączeniu z syberyjskimi ziołami specjalnie stworzona dla odmłodzenia skóry. Mocno nawilża, stymuluje odnowę komórek, podnosi elastyczność skóry i zrównuje koloryt skóry twarzy.
Mleko łosia -  4 razy bardziej odżywcze od mleka krowiego, posiada silne działanie odmładzające
Różeniec górski – bogaty w organiczne kwasy i flawonoidy, dzięki czemu przywraca skórze sprężystość i elastyczność.
Sachalinska morwa biała - zawiera karoten, witaminy grupy B,  wygładza i tonizuje skórę.
Organiczny biały pszczeli wosk  - chroni skórę przed odwodnieniem

Opis kusi, a czy rzeczywistość mu odpowiada?


Szata graficzna jest bardzo ładna i z pewnością miła dla oka. Z jednej strony kojarzy mi się z czymś luksusowym(kolorystyka i te kwiatowe ornamenty u góry) z drugiej natomiast jest też swojsko i zielarsko - logo. Ja jestem kontent, mój zmysł estetyczny także.


Opakowanie jest w ogóle ciekawie pomyślane. Podoba mi się idea saszetki z dziubkiem - prosto, nietypowo i higienicznie.
Dziubek ów porządnie się trzyma, opakowanie jest elastyczne, ale solidne więc nie ma obawy, że się rozerwie. Pochwalam pomysłodawców, spisali się :)


100-mililitrowa saszetka kryje w sobie kosmetyk o przyjemnym, delikatnym zapachu. Nie jest nachalny, nie powinien więc nikomu przeszkadzać.
Konsystencja przypomina raczej gesty krem i w kontakcie z wodą trzeba kilku chwil, by ją zmyć - robi się taka śliska. Nie jest to jednak nieprzyjemne uczucie.

A działanie? Działanie jest, jak wspominałam polubiłam się z tą maską.
Co prawda nie odmłodniałam bo i nie mam z czego, nie wiem też, czy moje komórki są odnowione lub postymulowane(nie chcą się przyznać, skubane), łosiowa maseczka zdecydowanie jednak nawilża twarz i baaaardzo przyjemnie ją wygładza. Jest to wręcz odczucie jak z reklamy, przyrównałabym je do zastosowania bardzo dobrej bazy pod makijaż, tyle że tu nie ma żadnego silikonu. Ani parabenu. Ani niczego innego. A za to buzia gładziuchna i milutka w dotyku, także wyraźnie uspokojona.

 Skład w całości prezentuje się ładnie, jak to często u Babci Agafii bywa.


Produkt spisuje się świetnie i jeszcze trochę się nim pociesze - jest dosyć wydajny. Natomiast z pewnością zachęcił mnie do rzuceniu okiem(albo i dwoma) na resztę produktów z tej serii.


wtorek, 4 lutego 2014

Mango na mrozy

W ramach kilku chwil przerwy od nauki(a właściwie obróbki materiałów na jutrzejszy egzamin) wpadam by napisać recenzję jednej z nowości, czegoś, co zdążyłam już wyeksplorować na tyle, by spokojnie wyrobić sobie opinię. Jaką?
Ano, pozytywną ;)
Krem do rąk z masłem z mango pochodzi z nowej linii formy Planeta Organica - Afryka. Sama seria kusi odżywczymi właściwościami, znajdziemy tam bowiem produkty z masłem shea, olejkiem arganowym czy makadamia. Ja wybrałam wersję nawilżająca z masłem mango - przyznam, zaintrygowało mnie, jak z mango można zrobi masło?
Nadal nie wiem, bo w tajniki produkcji się nie zgłębiałam, faktem jest jednak, że wybór okazał się nadzwyczaj trafiony.
Wspominałam już, że z okazji ostatnich mrozów skóra na moim ciele zaczęła wariować. Nie inaczej było z dłońmi, które zaczęły sprawiać mi niemałe problemy - wystarczyło 200 metrów przetruchtane bez rękawiczek, by na wierzchniej stronie pojawiły się zaczerwienienia, a skóra zaczęła przypominać tarkę. Co gorsza, żaden z kremów w domu czy nawet ulubione masło shea nie dawało sobie z tym rady(a zaczerwienione palce zbyt atrakcyjnie to nie wyglądają).
Przed tym specyfikiem postawiona była zatem wysoka poprzeczka.

I wiecie co? Dał radę! Co więcej, poradził sobie z problem praktycznie w przeciągu jakiś dwóch dni, czyli rekordowo szybko. Przyzna, sama nie dowierzałam.
Od strony wizualnej krem przychodzi zapakowany w ładny kartonik, który kryje miękka, ale porządnie wykonaną tubkę. Bez problemu wydobywa się z niej produkt, nie musząc się obawiać przy tym, że coś pęknie lub się rozleje. Nawet napisy jak na razie wyglądają jak nowe, zero nawet drobnych otarć(a kilka razy gościł w torebce).
Design bardzo mi się podoba, jest elegancki, z dozą koloru, sprawia wrażenie luksusowego(a kosztował tylko 11 zl!).
Co ciekawe, krem podczas wyciskania nie osadza się wokół wylotu, co często ma miejsce przy tego typu kremach czy balsamach. Wszystko jest czyste, wygodne i estetyczne.

Zapach jest bardzo, bardzo przyjemny. To świeże, słodkie mango, bez odrobiny chemii. Jeśli używaliście serii Love2Mix z efektem laminowania, to wiecie, czego się spodziewać :) Aromat nie utrzymuje się może na skórze w nieskończoność, ale można pocieszyć nim przez chwilę nosy.
Konsystencja jest dosyć gęsta; to nie jest lejący się balsam, a coś właśnie do tytułowego masła mango zbliżonego. Niemniej dobrze się rozprowadza i szybko wchłania, pozostawiając po sobie aksamitną(ale nie tłustą) powłoczkę.
A działanie? Warto spojrzeć najpierw na skład:
Organiczne masło mango, wyciąg z tamaryndowca i olej laurowy - prosty, ale odżywczy skład.I takie jest działanie - odżywcze i nawilżające. Powłoczka o której wspominałam dosyć długo utrzymuje się na skórze, pielęgnując i chroniąc przed mrozem.
Krem wygładza i to wygładza realnie - po kilku dniach stosowania całkowicie ustąpiła szorstkość i zaczerwienienie, dłonie są nawilżone. Do tego stopnia, ze nawet po umyciu rąk nie wołają od razu o picie, w dotyku są miłe i wypielęgnowane.

Bardzo polecam ten krem, sama, gdy się skończy, na pewno wrócę do niego lub wypróbuję inny z serii Afryka :)

niedziela, 2 lutego 2014

Niedziela dla włosów i ich aktualizacja

Mamy już luty. I to niedzielę! Postanowiłam upiec więc dwie pieczenie na jednym ogniu i udział w nowej akcji Anwen połączyć z aktualizacją moich kłaczków :) Pomysł Anwen w ogóle bardzo mi się podoba, motywuje do takiego właśnie dopieszczenia swoich włosów, zafundowania im spa - a to przecież nie tylko potrzebne, ale i przyjemne.

Zdjęć będzie dużo, bo uprawiałam dzisiaj kompulsywne cykanie w trakcie całego procesu, a trochę on trwał :) Wczoraj, jak wspominałam, farbowałam włosy, co prawda głównie odrosty, ale jednak tak czy inaczej całość trochę ucierpiała i trzeba je było porządnie nakarmić różnymi dobrymi rzeczami.

Swoją droga, nie wiedziałam nawet, że w łazience mam tak fatalne światło... ale cóż, to tam w końcu działa się cała magia, a w sumie mieszania było niemało - czułam się trochę jak czarownica ^^


Tak wyglądały moje włosy przed przystąpieniem do ceremoniałów. Spałam w koczku z olejem Babydream wtartym w końcówki. To odstające to moje babyhair, wcale już nie takie baby ;)

  

Tu włosy po koczku... Muszę chyba zacząć tak spać - zawsze chciałam uzyskać taki efekt, a po zwykłym ślimaczku włosy mam tylko pogniecione. To był tym razem eksperyment ze skarpetą... czystą, żeby nie było!


Włosy zwilżyłam wodą. Na skalp nałożyłam olejek Babuszki Agafii i wykonałam krótki masaż masażerem(takim diabelskim urządzeniem do miziania z kuleczkami na końcach, polecam).


Olej ślicznie pachnie :)
Żeby podkarmić włosy na długości zmajstrowałam coś w rodzaju serum olejowego.  Głównymi składnikami były:
- olejek odżywczy Agafii
- olejek Babydream
- Amla Dabur Jasmine
- odżywka na kwiatowym propolisie jako baza(mam ambitny plan zużywania zalegających w łazience resztek)


Do tego trochę odżywki Dove do większego wygładzenia no i półprodukty, przede wszystkim ulubione hydromanil i D-panthenol.


Taką miksturę trzymałam prawie dwie godziny pod czepkiem, by następnie zmyć wszystko dokładnie szamponem nagietkowym Green Pharmacy. Trochę plącze on włosy, więc nałożyłam jeszcze malutką porcję maski do włosów farbowanych z Ziaji, na 15 minut, także pod czepek.


Wysuszyłam letnim nawiewem suszarki, rozczesałam, w końcówki wtarłam jedwab z Green Pharmacy i w ogóle nie ma już śladu po farbowaniu - w takim znaczeniu, że kłaczki są cudownie miękkie i odżywione.


Tak wyglądają z mojej perspektywy, a tak - z lampą, zrobione pomocną dłonią(można kliknąć, żeby powiększyć):


Końcówki wydają się suche i muszę je podciąć - od mrozu, ocierania się o szaliki i kaptury zdecydowanie gorzej wyglądają. Czekam jednak na odwilż, żeby nie zniszczyły się tak czy siak zaraz po wyjściu od fryzjera ;)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...